piątek, 8 listopada 2013

Tym razem coś z jeszcze nieopublikowanych



Bestia


Nie był księciem. W bestię nie zamieniły go złe czary. Stawał się nią powoli, z dnia na dzień. Od chwili, gdy postawił pierwsze kroki i wypowiedział pierwsze słowa, wszystko wokół niego kształtowało jego późniejszą naturę. Od dzieciństwa naznaczony piętnem zbyteczności. Od młodych lat wtłoczony w tryby machiny mielącej równo i bezwzględnie. Nie dał się zmielić. Nie poddał się trybom machiny, wywoływał w niej zgrzyty i tarcia, więc wyrzucono go na zewnątrz. I tak, powoli stawał się bestią.
Tak go postrzegano i on tak siebie postrzegał. I chociaż wyglądało na to, że pogodził się z tą swoją rolą, on jednak cały czas, cierpliwie i wytrwale czekał na swoją Piękną. Tylko nie na tę baśniową, którą ojciec haniebnie sprzedał za cenę powrotu do domu, a ona zgodziła się być monetą w tej transakcji, bo nie wyobrażała sobie możliwości sprzeciwu. Nie zniósłby takiej ofiary i nie przyjąłby jej od nikogo. Czekał na taką Piękną, która na przekór całemu światu sama rzuci się w jego ramiona i porwie z przygnębiającego terytorium realizmu do radosnej krainy marzeń. Tam oboje nawzajem uczynią siebie książętami i będą żyli w wolności zdala od machin i ich trybów. Nieważne, czy długo, czy krótko. Może nawet bardzo krótko, ale w pełni i szczęśliwie.
Czekał długo i cierpliwie. Mijały lata. Przeminęła młodość. Przeminął wiek dojrzały i nadeszła starość. Piękna się nie pojawiła. Zły czar nie stracił swej mocy. Baśnie z kamiennych dżungli nie mają happy endów.

poniedziałek, 4 listopada 2013

Twórczości ciąg dalszy

Oto jeszcze jeden utwór z tomiku "Mroczne blaski"


Ten piękny wigilijny wieczór

            W ten wczesny grudniowy wieczór ulica jest pusta bardziej niż kiedykolwiek. Nikt nie załatwia dziś żadnych swoich spraw. Sklepy i urzędy pozamykano wcześniej niż zwykle. To przecież najważniejszy wieczór w całym roku. Wszyscy na niego czekają. W oknach tysiącem kolorowych światełek mienią się choinki. Gdzie niegdzie daje się słyszeć śpiew kolęd o radosnej nowinie, o pokoju dla ludzi dobrej woli. Na bezchmurnym, granatowym niebie połyskują gwiazdy. Nie wiadomo, która z nich była pierwsza. Czyste, suche powietrze ściska mrozem. Od takiego mrozu szczypią uszy i nos, zwłaszcza, jeśli nie ma ich czym okryć.
            Pustą, wyludnioną ulicą, wśród rozświetlonych choinkami okien wędruje samotny człowiek. Twarde prawa rynku pozbawiły go domu i jedzenia. Już dawno zapomniał, jak smakuje czerwony barszcz z uszkami albo karp w galarecie. Marzył o kromce chleba. Nie tego białego, symbolicznego, którym ludzie dzielą się życząc sobie szczęścia. Jemu nikt szczęścia nie życzył. Cóż to słowo mogło znaczyć dla kogoś takiego jak on? Miska zupy w darmowej jadłodajni? Kąt w schronisku? Nie lubił tych miejsc, choć często, chcąc nie chcąc, z nich korzystał. Drażniła go litość i współczucie, jakie mu tam okazywano. Miał swoją dumę.
            Szedł teraz pustą ulicą. Był coraz bardziej głodny, zmęczony i było mu coraz zimniej. Zatrzymał się. Nie miał już siły iść dalej. Dokąd zresztą pójdzie? Czy o dwa lub dziesięć kroków dalej będzie lepiej niż tu? Ławka pod wiatą przystanku autobusowego, na którym dziś już nie zatrzyma się  żaden autobus, była twarda i niewygodna, jak niegdyś żłób. Położył się na niej. Otulił mocniej starym wytartym paltem i zasnął.
            Nie obudzi się więcej. Tej nocy właśnie dla niego, bardziej niż dla kogokolwiek innego, narodził się Mesjasz.