Dar
Profesor Laskowski
dokładnie sprawdzał wszystkie parametry wyświetlane na niewielkim ciekłokrystalicznym
ekranie wmontowanym w zewnętrzną obudowę skomplikowanego urządzenia
umieszczonego w wydzielonym do jego wyłącznej dyspozycji laboratorium na
najwyższym piętrze Instytutu Badań Biochemicznych, którego był kierownikiem.
Wszelkie czynności kontrolne w licznych, prowadzonych przez Instytut pracach
naukowych zlecał, zazwyczaj, swoim podwładnym – doktorantom i asystentom, ale
do tego laboratorium przychodził na ogół sam. Czasami tylko zgadzał się na
towarzystwo jakiegoś zaufanego współpracownika.
Zawsze odczuwał szczególne podniecenie, gdy tu
wchodził. Takie podniecenie odczuwają ludzie, którzy czują, że znaleźli się o
krok od zetknięcia z niedostępną dotąd tajemnicą. Dzieci sięgające ukradkiem po
przedmioty przeznaczone do używania wyłącznie przez rodziców, młodzi chłopcy,
gdy patrzą, jak dziewczyna, z którą umówili się na pierwszą w życiu intymną randkę,
specjalnie dla nich pozbywa się swego odzienia, aby za chwilę rzucić się wraz z
nimi w otchłanie rozkoszy, czy wreszcie odkrywcy wyruszający po długich
przygotowaniach na wyprawę ku nieznanym krainom. To samo uczucie towarzyszyło
teraz profesorowi Laskowskiemu, gdy kolejny raz odczytywał dane z
elektronicznego wyświetlacza. Wszystko w porządku. Wszystkie wskaźniki są w
normie. Eksperyment przebiega zgodnie z planem. Właśnie plan, który zrodził się
w głowie profesora, gdy niespełna pół roku temu zażądał wydzielenia do swojej
wyłącznej dyspozycji jednego z pomieszczeń laboratoryjnych, wprawiał go w to
wyjątkowe podniecenie, które z szacownego, doświadczonego i niemłodego już
naukowca czyniło na powrót małego chłopczyka zafascynowanego długo oczekiwaną,
wymarzoną zabawką.
W tych szklanych naczyniach popodłączanych do
skomplikowanej elektronicznej aparatury rozwijała się od kilku miesięcy grupa
komórek nerwowych, z których miał w niedalekiej już przyszłości powstać
sztuczny ośrodek mowy. Miał być przeznaczony dla kogoś, kto profesorowi
Laskowskiemu był szczególnie bliski, był postacią wyjątkową w jego życiu i,
właśnie dlatego, zasługiwał na taki dar.
Kierownik Instytutu Badań Biochemicznych prywatnie
był samotnikiem. Dawno temu, jeszcze przed doktoratem, miał przy swoim boku
kobietę. Kochał ją nawet. Nieraz snuli ambitne plany na wspólne życie.
Niestety. Jak to zwykle bywa z ludźmi, dla których praca zawodowa jest
jednocześnie ich pasją, nie potrafił postawić jasnej, zdecydowanej granicy
między pracą a życiem osobistym. W domu bywał gościem, dla swojej wybranki nie
miał nigdy czasu. Nie wytrzymała tego długo. Odeszła. Próbował jeszcze później
innych znajomości, ale bez rezultatu. Został sam. Dwa lata temu, gdy był już
kierownikiem Instytutu, kupił sobie psa. Młodego, zaledwie półtorarocznego
kundla ze schroniska. Przywiązał się do niego i traktował, jak najbliższego
członka rodziny. Gdy pewnego razu, po powrocie z Instytutu siedział w domu na
kanapie, a Cezar, bo tak miał na imię jego ulubieniec, wtulał swój czarny,
wydłużony pysk w jego sweter, gładząc go czule po grzbiecie, pomyślał sobie:
„Gdyby tak jeszcze można było z tobą pogadać.” Wtedy właśnie przyszedł mu do
głowy ów genialny pomysł. To właśnie dla Cezara przeznaczona była zawartość
laboratoryjnego inkubatora komórek. Jeśli eksperyment się powiedzie, stanie się
on pierwszym w dziejach świata mówiącym psem, a on, profesor Laskowski, będzie
jego stwórcą. Obaj staną się sławni, zapiszą się złotymi zgłoskami w historii
nauki! A jeśli się nie powiedzie? Ciarki przeszły mu po całym ciele na myśl, że
mógłby stracić swego pupila i jedynego w tej chwili przyjaciela. Jednak naukowa
ciekawość i perspektywa wiecznej sławy nie pozwalały mu wycofać się z
eksperymentu, zwłaszcza, że finał był już tak blisko!
Operacja przeprowadzona przez znajomego chirurga
weterynarii przebiegła pomyślnie. Cezar po trzech tygodniach spędzonych w
klinice nabrał ponownie ochoty do psich figlów. Coraz częściej szczekał
radośnie i z zapałem merdał ogonem, dając w ten sposób dowód swego wyśmienitego
samopoczucia. Teraz nadszedł czas żmudnej pracy i wymagającego ogromnej
cierpliwości oczekiwania na owoce dokonanego zabiegu.
Wszystkie chwile, kiedy nie był w pracy, nie spał i
nie załatwiał własnych ważnych życiowych spraw, spędzał teraz profesor ze swym
ulubieńcem. Sadzał go przed sobą, ustawiał jego pysk naprzeciwko swojej twarzy
i powoli, starannie wypowiadał proste, złożone z dwóch powtarzających się sylab
słowa: „mama”, „tata”, „baba”, jak rodzic do dziecka w najwcześniejszym okresie
jego życia. Przez długie miesiące jedyną odpowiedzią było nerwowe
poszczekiwanie znudzonego i nic nie rozumiejącego z tej nowej, dziwnej
ceremonii zwierzęcia. Naukowiec zaczął już tracić nadzieję. Implant
najwyraźniej się nie przyjął. Nie zaczął spełniać w mózgu Cezara funkcji, jaką
mu wyznaczono. Cały wysiłek na nic.
Niewiele brakowało, a zaprzestałby dalszych ćwiczeń, gdyby pewnego wieczoru, po
upływie ponad pół roku od dokonania implantacji, z gardła czarno-szarego kundla
nie wydobyły się w miarę wyraźne, artykułowane dźwięki. Jego „ma-ma”, powtórzone
kilkakrotnie, wprawiło profesora w taką radość, że tej nocy ani na chwilę nie
zmrużył oka. Tak bardzo był podniecony.
Od tego dnia nauka mowy zaczęła nabierać tempa.
Cezar z coraz większą łatwością przyswajał sobie kolejne słowa. Coraz dłuższe,
coraz trudniejsze. Po upływie kolejnego roku, znał ich już na tyle dużo, że
można się było z nim swobodnie porozumieć w podstawowych sprawach codziennego
życia. Eksperyment zakończył się pełnym powodzeniem. Nadszedł czas, żeby go
opublikować, ukazać mówiącego psa światu i zebrać należne laury za dokonanie
tego naukowego cudu. Ale właśnie w tym momencie pojawiła się nieoczekiwana
trudność. Okazało się, że Cezar na publiczne występy w ogóle nie miał ochoty.
Nie nęciła go sława ani wielka kariera tak, jak jego pana. Na nic zdały się
tłumaczenia, że to konieczne, że tego wymaga dobro nauki. Nie pomogło
powoływanie się na długą przyjaźń i psią wierność. Kundel po prostu uparł się i
za nic nie chciał ustąpić. Gdy profesor zaczął zapraszać do siebie znajomych
naukowców, aby na miejscu zademonstrować im swoje dokonanie, pies udawał, że
niczego się nie nauczył i po dawnemu szczekał. Na czynione mu później z tego
powodu zarzuty odpowiadał, że dobro nauki w ogóle go nie obchodzi, a maskotką
na pokaz być nie zamierza i koniec. Zresztą nie tylko na tym tle dochodziło do
konfliktów. Cezar nie godził się na prowadzanie go na smyczy, stanowczo
protestował przeciw zakładaniu kagańca, a gdy jego pan rzucał mu piłeczkę albo
patyk i kazał sobie przynieść, odpowiadał, że wyrósł już z takich zabaw i
odchodził obojętnie. Ale najbardziej bolała ta niezgoda na zademonstrowanie
umiejętności mówienia nie tylko publicznie, ale nawet w wąskim gronie
specjalistów.
W środowisku powoli zaczynało narastać przekonanie,
że profesor Laskowski po prostu postradał zmysły. Coraz częściej słyszał od
kolegów rady, by udał się do któregoś ze znanych psychiatrów, że powinien
odpocząć, bo chyba jest przemęczony itp. W końcu uznano, że ciągłe opowiadanie
przez kierownika poważnego instytutu naukowego o jakimś wielkim sukcesie
badawczym, którego jednak nie potrafi udowodnić, kompromituje jego samego oraz
placówkę, którą kieruje i podziękowano mu za pracę.
Gdy dotarła do niego oficjalna informacja o
wymówieniu, po powrocie do domu zrobił Cezarowi wielką awanturę.
- Przez ciebie straciłem pracę, w której mnie ceniono, miałem w niej
liczne osiągnięcia i dochody, które pozwalały mi na spokojne życie! Teraz to
wszystko się skończyło! Wszystko przepadło przez twój tępy, ośli upór, ty głupi
kundlu! – Wyrzucił z siebie zaraz po wejściu do mieszkania.
- Przeze mnie? – Cezar nie pozwolił wzbudzić w sobie poczucia winy. –
Czy to ja prosiłem cię, żebyś nauczył mnie mówić? Ale skoro już potrafię, to
pozwól, że sam będę decydował, jaki zrobić z tej umiejętności użytek. Nie
obchodzi mnie światowa sława ani wasza nauka. Nie zgodzę się na rolę maskotki
do pokazywania. Nigdy! Rozumiesz?! Nigdy!
- Posłuchaj. – Profesor przemógł się, żeby opanować wzburzenie. – Od przeszło trzech lat karmię cię i wyprowadzam na spacery. Stworzyłem ci warunki, jakich nigdy nie miałbyś w schronisku, nauczyłem cię swojej mowy. Chyba należy mi się za to z twojej strony jakaś wdzięczność, a nie ciągłe sprzeciwy upór, przez który wyrzucono mnie z pracy. Jestem zawiedziony twoją postawą.
- Posłuchaj. – Profesor przemógł się, żeby opanować wzburzenie. – Od przeszło trzech lat karmię cię i wyprowadzam na spacery. Stworzyłem ci warunki, jakich nigdy nie miałbyś w schronisku, nauczyłem cię swojej mowy. Chyba należy mi się za to z twojej strony jakaś wdzięczność, a nie ciągłe sprzeciwy upór, przez który wyrzucono mnie z pracy. Jestem zawiedziony twoją postawą.
- Czyżby? – Cezar wyraźnie nie zamierzał odpuszczać. – Czy naprawdę
zrobiłeś to wszystko dla mnie? Odkąd potrafię mówić, przemyślałem dokładnie, na
czym rzeczywiście polegają stosunki między nami a wami. Jesteśmy dla was
zabawkami. Każecie nam skakać, tańcować na tylnych łapach i przynosić w pysku
różne przedmioty. Wszystko dla waszej uciechy.
- Zdawało mi się, że lubisz te zabawy. – Wtrącił profesor.
- Wiesz, dlaczego to robiłem? Ze strachu. Zawsze bałem się, że nie dostanę
jedzenia, jeśli nie spełnię któregoś z twoich poleceń. Teraz też wiem, że to,
czy dostanę jeść, czy nie zależy wyłącznie od ciebie, ale ta świadomość mnie
upokarza. Czuję się z tym wstrętnie. Czy potrafisz mnie zrozumieć?
- No dobrze. Nie musisz skakać na tylnych łapach ani niczego
aportować, jeśli tego nie lubisz. Nie musisz się obawiać o jedzenie. Nakarmię
cię zawsze, niezależnie od tego, czy będziesz spełniał moje żądania, czy nie,
ale ty też spróbuj mnie zrozumieć. Włożyłem wiele trudu w to, żebyśmy teraz
mogli rozmawiać, jak równy z równym. Jesteś pierwszym osobnikiem nie należącym
do ludzkiego gatunku, który potrafi mówić. To epokowe wydarzenie i świat
powinien się o tym dowiedzieć. To bardzo ważne.
- Rozumiem doskonale. – Przerwał mu Cezar. – Chciałeś przejść do
historii, jako geniusz, który nauczył psa mówić. Tylko do głowy ci nie
przyszło, że ten pies, ten twój materiał doświadczalny, też coś czuje. Nie
przewidziałeś, że nie będzie to dla ciebie miłe, jak on już będzie potrafił te
uczucia wyrazić.
- Źle mnie oceniasz. Ja wpadłem na ten pomysł, bo chciałem, żebyśmy
stali się sobie jeszcze bliżsi, ja to chciałem dla ciebie…
- Jeśli chcesz, żebyśmy byli sobie bliscy, to uszanuj moją wolność.
Nie zmuszaj mnie do popisywania się przed twoimi znajomymi, nie prowadzaj na
smyczy, a kaganiec najlepiej w ogóle wyrzuć.
- Zrozum, żyjemy w społeczeństwie, w którym obowiązują pewne zasady.
Jest prawo, które określa sposób postępowania z psami. Nie możemy go łamać.
- Wiesz co, - Cezar westchnął głęboko, a w jego głosie dało się wyczuć
rezygnację – lepiej nic już nie mów. Szkoda gadania.
Podwinął ogon i z opuszczonym łbem poczłapał na
swoje legowisko. Wieczorem odmówił wyjścia na spacer. Stwierdził, że nie ma
ochoty, a jeśli chodzi o toaletę, to może skorzystać z tej przeznaczonej dla
ludzi. Nie ruszył też przygotowanej dla niego porcji karmy. Profesora
zaniepokoiło to zachowanie, ale nie chciał przesadnie litować się nad
zbuntowanym zwierzakiem. Ciągle był zły z powodu utraty pracy i nie mógł pozbyć
się wrażenia, że winę za to, choćby częściową, ponosi Cezar. „Do jutra mu
przejdzie” – pomyślał i położył się spać.
W środku nocy obudził go przejmujący, dotkliwy
chłód. Uniósł głowę znad kołdry. Okno w jego pokoju było otwarte. Z pewnością
nie zostawił go tak na noc. Była druga połowa października. Nocą temperatura
spadała do kilku zaledwie stopni, dlatego wietrzenie mieszkania odbywało się
tylko przez kilka minut trzy razy dziennie, poza tym okna były starannie
zamykane. „Ciekawe, jakim cudem teraz jest otwarte?” – Pomyślał. Wstał, żeby je
zamknąć. Zauważył, że do okna przysunięty jest niewielki taboret, który
zazwyczaj stał w przedpokoju. Na pewno go tu nie przynosił. Skąd się wziął w
tym miejscu? Podszedł do okna i odruchowo wyjrzał na zewnątrz. Wyjrzał i
zamarł.
Na chodniku pod oknem leżał nieruchomo Cezar. Koło
jego łba widać było sporą kałużę krwi. Wyskoczył przez okno. Przysunął sobie
taboret z przedpokoju, wdrapał się, przekręcił uchwyt do góry (pewnie zrobił to
zębami), otworzył okno i wyskoczył. Czy chciał się zabić, bo życie w psiej
skórze z ludzkim myśleniem wydało mu się nie do zniesienia? Czy może się przeliczył,
sądząc, że uda mu się przeżyć skok z takiej wysokości i wyruszyć w świat w
poszukiwaniu swojej psiej wolności bez smyczy i kagańców? Tego profesor już się
nie dowie. Nie czas w tej chwili na rozmyślania. Narzucił płaszcz na piżamę i
zbiegł na dół. Podszedł do leżącego psa. Był martwy. Wziął go na ręce i zaniósł
na górę. Ułożył go na jego legowisku, a następnie podszedł do szafki, w której
przechowywał dokumentację swojej pracy naukowej. Wyjął z niej gruby brulion,
dziennik eksperymentu zatytułowanego „Dar mowy”. To tu skrupulatnie, dzień po
dniu zapisywane były wszystkie czynności mające prowadzić do uczynienia z
Cezara istoty mówiącej: zbadanie struktury ośrodka mowy, wyhodowanie
odpowiednich komórek, połączenie ich we właściwy system, wszczepienie do psiego
mózgu, nauka mówienia, pierwsze artykułowane dźwięki, pierwsze słowa, po prostu
wszystko, cała długa historia, która dzisiejszej nocy znalazła swój tragiczny
finał. Zaniósł ten brulion do kuchni, zapalił wszystkie cztery palniki kuchenki
gazowej, a następnie wyrywał kartkę po kartce i rzucał na płomienie. Nie
zwracał uwagi na to, że wkrótce cała kuchnia wypełniła się gryzącym dymem
palonego papieru. Dopiero, gdy ostatnia kartka zamieniła się w czarny popiół
włączył okap i otworzył okno. Następnie wyszedł z kuchni. Zamknął za sobą
drzwi. Usiadł w pokoju na podłodze obok legowiska martwego Cezara i wybuchnął
głośnym, spazmatycznym płaczem.