sobota, 25 października 2014

Dar - utwór nagrodzony III nagrodą w XIV Konkursie Małej Formy Literackiej



Dar



            Profesor Laskowski dokładnie sprawdzał wszystkie parametry wyświetlane na niewielkim ciekłokrystalicznym ekranie wmontowanym w zewnętrzną obudowę skomplikowanego urządzenia umieszczonego w wydzielonym do jego wyłącznej dyspozycji laboratorium na najwyższym piętrze Instytutu Badań Biochemicznych, którego był kierownikiem. Wszelkie czynności kontrolne w licznych, prowadzonych przez Instytut pracach naukowych zlecał, zazwyczaj, swoim podwładnym – doktorantom i asystentom, ale do tego laboratorium przychodził na ogół sam. Czasami tylko zgadzał się na towarzystwo jakiegoś zaufanego współpracownika.
Zawsze odczuwał szczególne podniecenie, gdy tu wchodził. Takie podniecenie odczuwają ludzie, którzy czują, że znaleźli się o krok od zetknięcia z niedostępną dotąd tajemnicą. Dzieci sięgające ukradkiem po przedmioty przeznaczone do używania wyłącznie przez rodziców, młodzi chłopcy, gdy patrzą, jak dziewczyna, z którą umówili się na pierwszą w życiu intymną randkę, specjalnie dla nich pozbywa się swego odzienia, aby za chwilę rzucić się wraz z nimi w otchłanie rozkoszy, czy wreszcie odkrywcy wyruszający po długich przygotowaniach na wyprawę ku nieznanym krainom. To samo uczucie towarzyszyło teraz profesorowi Laskowskiemu, gdy kolejny raz odczytywał dane z elektronicznego wyświetlacza. Wszystko w porządku. Wszystkie wskaźniki są w normie. Eksperyment przebiega zgodnie z planem. Właśnie plan, który zrodził się w głowie profesora, gdy niespełna pół roku temu zażądał wydzielenia do swojej wyłącznej dyspozycji jednego z pomieszczeń laboratoryjnych, wprawiał go w to wyjątkowe podniecenie, które z szacownego, doświadczonego i niemłodego już naukowca czyniło na powrót małego chłopczyka zafascynowanego długo oczekiwaną, wymarzoną zabawką.
W tych szklanych naczyniach popodłączanych do skomplikowanej elektronicznej aparatury rozwijała się od kilku miesięcy grupa komórek nerwowych, z których miał w niedalekiej już przyszłości powstać sztuczny ośrodek mowy. Miał być przeznaczony dla kogoś, kto profesorowi Laskowskiemu był szczególnie bliski, był postacią wyjątkową w jego życiu i, właśnie dlatego, zasługiwał na taki dar.
Kierownik Instytutu Badań Biochemicznych prywatnie był samotnikiem. Dawno temu, jeszcze przed doktoratem, miał przy swoim boku kobietę. Kochał ją nawet. Nieraz snuli ambitne plany na wspólne życie. Niestety. Jak to zwykle bywa z ludźmi, dla których praca zawodowa jest jednocześnie ich pasją, nie potrafił postawić jasnej, zdecydowanej granicy między pracą a życiem osobistym. W domu bywał gościem, dla swojej wybranki nie miał nigdy czasu. Nie wytrzymała tego długo. Odeszła. Próbował jeszcze później innych znajomości, ale bez rezultatu. Został sam. Dwa lata temu, gdy był już kierownikiem Instytutu, kupił sobie psa. Młodego, zaledwie półtorarocznego kundla ze schroniska. Przywiązał się do niego i traktował, jak najbliższego członka rodziny. Gdy pewnego razu, po powrocie z Instytutu siedział w domu na kanapie, a Cezar, bo tak miał na imię jego ulubieniec, wtulał swój czarny, wydłużony pysk w jego sweter, gładząc go czule po grzbiecie, pomyślał sobie: „Gdyby tak jeszcze można było z tobą pogadać.” Wtedy właśnie przyszedł mu do głowy ów genialny pomysł. To właśnie dla Cezara przeznaczona była zawartość laboratoryjnego inkubatora komórek. Jeśli eksperyment się powiedzie, stanie się on pierwszym w dziejach świata mówiącym psem, a on, profesor Laskowski, będzie jego stwórcą. Obaj staną się sławni, zapiszą się złotymi zgłoskami w historii nauki! A jeśli się nie powiedzie? Ciarki przeszły mu po całym ciele na myśl, że mógłby stracić swego pupila i jedynego w tej chwili przyjaciela. Jednak naukowa ciekawość i perspektywa wiecznej sławy nie pozwalały mu wycofać się z eksperymentu, zwłaszcza, że finał był już tak blisko!
Operacja przeprowadzona przez znajomego chirurga weterynarii przebiegła pomyślnie. Cezar po trzech tygodniach spędzonych w klinice nabrał ponownie ochoty do psich figlów. Coraz częściej szczekał radośnie i z zapałem merdał ogonem, dając w ten sposób dowód swego wyśmienitego samopoczucia. Teraz nadszedł czas żmudnej pracy i wymagającego ogromnej cierpliwości oczekiwania na owoce dokonanego zabiegu.
Wszystkie chwile, kiedy nie był w pracy, nie spał i nie załatwiał własnych ważnych życiowych spraw, spędzał teraz profesor ze swym ulubieńcem. Sadzał go przed sobą, ustawiał jego pysk naprzeciwko swojej twarzy i powoli, starannie wypowiadał proste, złożone z dwóch powtarzających się sylab słowa: „mama”, „tata”, „baba”, jak rodzic do dziecka w najwcześniejszym okresie jego życia. Przez długie miesiące jedyną odpowiedzią było nerwowe poszczekiwanie znudzonego i nic nie rozumiejącego z tej nowej, dziwnej ceremonii zwierzęcia. Naukowiec zaczął już tracić nadzieję. Implant najwyraźniej się nie przyjął. Nie zaczął spełniać w mózgu Cezara funkcji, jaką mu wyznaczono.  Cały wysiłek na nic. Niewiele brakowało, a zaprzestałby dalszych ćwiczeń, gdyby pewnego wieczoru, po upływie ponad pół roku od dokonania implantacji, z gardła czarno-szarego kundla nie wydobyły się w miarę wyraźne, artykułowane dźwięki. Jego „ma-ma”, powtórzone kilkakrotnie, wprawiło profesora w taką radość, że tej nocy ani na chwilę nie zmrużył oka. Tak bardzo był podniecony.
Od tego dnia nauka mowy zaczęła nabierać tempa. Cezar z coraz większą łatwością przyswajał sobie kolejne słowa. Coraz dłuższe, coraz trudniejsze. Po upływie kolejnego roku, znał ich już na tyle dużo, że można się było z nim swobodnie porozumieć w podstawowych sprawach codziennego życia. Eksperyment zakończył się pełnym powodzeniem. Nadszedł czas, żeby go opublikować, ukazać mówiącego psa światu i zebrać należne laury za dokonanie tego naukowego cudu. Ale właśnie w tym momencie pojawiła się nieoczekiwana trudność. Okazało się, że Cezar na publiczne występy w ogóle nie miał ochoty. Nie nęciła go sława ani wielka kariera tak, jak jego pana. Na nic zdały się tłumaczenia, że to konieczne, że tego wymaga dobro nauki. Nie pomogło powoływanie się na długą przyjaźń i psią wierność. Kundel po prostu uparł się i za nic nie chciał ustąpić. Gdy profesor zaczął zapraszać do siebie znajomych naukowców, aby na miejscu zademonstrować im swoje dokonanie, pies udawał, że niczego się nie nauczył i po dawnemu szczekał. Na czynione mu później z tego powodu zarzuty odpowiadał, że dobro nauki w ogóle go nie obchodzi, a maskotką na pokaz być nie zamierza i koniec. Zresztą nie tylko na tym tle dochodziło do konfliktów. Cezar nie godził się na prowadzanie go na smyczy, stanowczo protestował przeciw zakładaniu kagańca, a gdy jego pan rzucał mu piłeczkę albo patyk i kazał sobie przynieść, odpowiadał, że wyrósł już z takich zabaw i odchodził obojętnie. Ale najbardziej bolała ta niezgoda na zademonstrowanie umiejętności mówienia nie tylko publicznie, ale nawet w wąskim gronie specjalistów.
W środowisku powoli zaczynało narastać przekonanie, że profesor Laskowski po prostu postradał zmysły. Coraz częściej słyszał od kolegów rady, by udał się do któregoś ze znanych psychiatrów, że powinien odpocząć, bo chyba jest przemęczony itp. W końcu uznano, że ciągłe opowiadanie przez kierownika poważnego instytutu naukowego o jakimś wielkim sukcesie badawczym, którego jednak nie potrafi udowodnić, kompromituje jego samego oraz placówkę, którą kieruje i podziękowano mu za pracę.
Gdy dotarła do niego oficjalna informacja o wymówieniu, po powrocie do domu zrobił Cezarowi wielką awanturę.
- Przez ciebie straciłem pracę, w której mnie ceniono, miałem w niej liczne osiągnięcia i dochody, które pozwalały mi na spokojne życie! Teraz to wszystko się skończyło! Wszystko przepadło przez twój tępy, ośli upór, ty głupi kundlu! – Wyrzucił z siebie zaraz po wejściu do mieszkania.
- Przeze mnie? – Cezar nie pozwolił wzbudzić w sobie poczucia winy. – Czy to ja prosiłem cię, żebyś nauczył mnie mówić? Ale skoro już potrafię, to pozwól, że sam będę decydował, jaki zrobić z tej umiejętności użytek. Nie obchodzi mnie światowa sława ani wasza nauka. Nie zgodzę się na rolę maskotki do pokazywania. Nigdy! Rozumiesz?! Nigdy!
- Posłuchaj. – Profesor przemógł się, żeby opanować wzburzenie. – Od przeszło trzech lat karmię cię i wyprowadzam na spacery. Stworzyłem ci warunki, jakich nigdy nie miałbyś w schronisku, nauczyłem cię swojej mowy. Chyba należy mi się za to z twojej strony jakaś wdzięczność, a nie ciągłe sprzeciwy upór, przez który wyrzucono mnie z pracy. Jestem zawiedziony twoją postawą.
- Czyżby? – Cezar wyraźnie nie zamierzał odpuszczać. – Czy naprawdę zrobiłeś to wszystko dla mnie? Odkąd potrafię mówić, przemyślałem dokładnie, na czym rzeczywiście polegają stosunki między nami a wami. Jesteśmy dla was zabawkami. Każecie nam skakać, tańcować na tylnych łapach i przynosić w pysku różne przedmioty. Wszystko dla waszej uciechy.
- Zdawało mi się, że lubisz te zabawy. – Wtrącił profesor.
- Wiesz, dlaczego to robiłem? Ze strachu. Zawsze bałem się, że nie dostanę jedzenia, jeśli nie spełnię któregoś z twoich poleceń. Teraz też wiem, że to, czy dostanę jeść, czy nie zależy wyłącznie od ciebie, ale ta świadomość mnie upokarza. Czuję się z tym wstrętnie. Czy potrafisz mnie zrozumieć?
- No dobrze. Nie musisz skakać na tylnych łapach ani niczego aportować, jeśli tego nie lubisz. Nie musisz się obawiać o jedzenie. Nakarmię cię zawsze, niezależnie od tego, czy będziesz spełniał moje żądania, czy nie, ale ty też spróbuj mnie zrozumieć. Włożyłem wiele trudu w to, żebyśmy teraz mogli rozmawiać, jak równy z równym. Jesteś pierwszym osobnikiem nie należącym do ludzkiego gatunku, który potrafi mówić. To epokowe wydarzenie i świat powinien się o tym dowiedzieć. To bardzo ważne.
- Rozumiem doskonale. – Przerwał mu Cezar. – Chciałeś przejść do historii, jako geniusz, który nauczył psa mówić. Tylko do głowy ci nie przyszło, że ten pies, ten twój materiał doświadczalny, też coś czuje. Nie przewidziałeś, że nie będzie to dla ciebie miłe, jak on już będzie potrafił te uczucia wyrazić.
- Źle mnie oceniasz. Ja wpadłem na ten pomysł, bo chciałem, żebyśmy stali się sobie jeszcze bliżsi, ja to chciałem dla ciebie…
- Jeśli chcesz, żebyśmy byli sobie bliscy, to uszanuj moją wolność. Nie zmuszaj mnie do popisywania się przed twoimi znajomymi, nie prowadzaj na smyczy, a kaganiec najlepiej w ogóle wyrzuć.
- Zrozum, żyjemy w społeczeństwie, w którym obowiązują pewne zasady. Jest prawo, które określa sposób postępowania z psami. Nie możemy go łamać.
- Wiesz co, - Cezar westchnął głęboko, a w jego głosie dało się wyczuć rezygnację – lepiej nic już nie mów. Szkoda gadania.
Podwinął ogon i z opuszczonym łbem poczłapał na swoje legowisko. Wieczorem odmówił wyjścia na spacer. Stwierdził, że nie ma ochoty, a jeśli chodzi o toaletę, to może skorzystać z tej przeznaczonej dla ludzi. Nie ruszył też przygotowanej dla niego porcji karmy. Profesora zaniepokoiło to zachowanie, ale nie chciał przesadnie litować się nad zbuntowanym zwierzakiem. Ciągle był zły z powodu utraty pracy i nie mógł pozbyć się wrażenia, że winę za to, choćby częściową, ponosi Cezar. „Do jutra mu przejdzie” – pomyślał i położył się spać.
W środku nocy obudził go przejmujący, dotkliwy chłód. Uniósł głowę znad kołdry. Okno w jego pokoju było otwarte. Z pewnością nie zostawił go tak na noc. Była druga połowa października. Nocą temperatura spadała do kilku zaledwie stopni, dlatego wietrzenie mieszkania odbywało się tylko przez kilka minut trzy razy dziennie, poza tym okna były starannie zamykane. „Ciekawe, jakim cudem teraz jest otwarte?” – Pomyślał. Wstał, żeby je zamknąć. Zauważył, że do okna przysunięty jest niewielki taboret, który zazwyczaj stał w przedpokoju. Na pewno go tu nie przynosił. Skąd się wziął w tym miejscu? Podszedł do okna i odruchowo wyjrzał na zewnątrz. Wyjrzał i zamarł.
Na chodniku pod oknem leżał nieruchomo Cezar. Koło jego łba widać było sporą kałużę krwi. Wyskoczył przez okno. Przysunął sobie taboret z przedpokoju, wdrapał się, przekręcił uchwyt do góry (pewnie zrobił to zębami), otworzył okno i wyskoczył. Czy chciał się zabić, bo życie w psiej skórze z ludzkim myśleniem wydało mu się nie do zniesienia? Czy może się przeliczył, sądząc, że uda mu się przeżyć skok z takiej wysokości i wyruszyć w świat w poszukiwaniu swojej psiej wolności bez smyczy i kagańców? Tego profesor już się nie dowie. Nie czas w tej chwili na rozmyślania. Narzucił płaszcz na piżamę i zbiegł na dół. Podszedł do leżącego psa. Był martwy. Wziął go na ręce i zaniósł na górę. Ułożył go na jego legowisku, a następnie podszedł do szafki, w której przechowywał dokumentację swojej pracy naukowej. Wyjął z niej gruby brulion, dziennik eksperymentu zatytułowanego „Dar mowy”. To tu skrupulatnie, dzień po dniu zapisywane były wszystkie czynności mające prowadzić do uczynienia z Cezara istoty mówiącej: zbadanie struktury ośrodka mowy, wyhodowanie odpowiednich komórek, połączenie ich we właściwy system, wszczepienie do psiego mózgu, nauka mówienia, pierwsze artykułowane dźwięki, pierwsze słowa, po prostu wszystko, cała długa historia, która dzisiejszej nocy znalazła swój tragiczny finał. Zaniósł ten brulion do kuchni, zapalił wszystkie cztery palniki kuchenki gazowej, a następnie wyrywał kartkę po kartce i rzucał na płomienie. Nie zwracał uwagi na to, że wkrótce cała kuchnia wypełniła się gryzącym dymem palonego papieru. Dopiero, gdy ostatnia kartka zamieniła się w czarny popiół włączył okap i otworzył okno. Następnie wyszedł z kuchni. Zamknął za sobą drzwi. Usiadł w pokoju na podłodze obok legowiska martwego Cezara i wybuchnął głośnym, spazmatycznym płaczem.

czwartek, 27 marca 2014

Jeszcze jeden utwór



Olimp



            Stanął u stóp stromej, wysokiej góry. Spojrzał na jej wierzchołek spowity mgłą. Za moment miał rozpocząć swoją wielką, życiową przygodę. Przybył tu specjalnie, aby wspiąć się na ten szczyt, pokonując wszelkie trudy i przeciwności. Wiedział, że nie będzie łatwo. Jednak był zdecydowany dotrzeć tam za wszelką cenę. Tam, na szczycie bogowie zaproszą go na swoją ucztę. Poczęstują ambrozją i nektarem, a na pożegnanie obdarują licznymi skarbami zaczerpniętymi z rogu obfitości. Wróci do swoich i będzie wielki. Będą go podziwiać i zazdrościć mu sławy i bogactwa. Tylko najpierw trzeba pokonać tę górę budzącą grozę swym ogromem i stromością zboczy. Najważniejsze to zrobić pierwszy krok. Zaczerpnął głęboko powietrza w płuca i ruszył przed siebie.
            Szedł już tak dobrych parę godzin. Poczuł zmęczenie. Zatrzymał się. Spojrzał w dół. Podnórze góry ciągle jeszcze tak blisko. Tak niewielką część drogi ma dopiero za sobą. Popatrzył też w górę. Szczyt jeszcze tak daleko. Cały czas niedostępny dla wzroku. Zasnuty mgłą. Ale to nic. Trzeba iść dalej. Cel jest przecież taki wspaniały!
            Po pokonaniu następnych kilkuset metrów ogarnęły go wątpliwości: „może nektar i ambrozja nie są wcale takie smaczne, jak się wszystkim wydaje?” „Może bogowie okażą się skąpi i nic nie dadzą ze swego rogu obfitości?” „Może w ogóle ich tam nie ma? Dojdę na szczyt i zastanę tylko nagie skały, po których hula wiatr?” Ale, jeśli jednak są i nie są skąpi, to trzeba iść. Szkoda zmarnować takiej okazji, zwłaszcza, że już włożyło się w nią tyle trudu.
            Następna godzina marszu za nim. Nogi bolą już niemiłosiernie, w gardle zasycha, pot ścieka strumieniami po twarzy, a szczyt nadal taki odległy. Wątpliwości wracają, tylko teraz mają nieco inną postać: „Po co mi, właściwie, ta ambrozja i nektar, i cały ten róg obfitości? Czy nie było mi dobrze bez tego wszystkiego? Na co tyle trudu i poświęcenia?” Jeszcze jedno spojrzenie w górę. Okryty mgłą wierzchołek wciąż nie odsłaniał swojej tajemnicy. „Nie ma szans, żebym tam kiedykolwiek dotarł! Prędzej padnę ze zmęczenia gdzieś w połowie drogi. Sępy rozdziobią moje ciało i tylko kości pozostaną z moich marzeń. Trzeba wracać, póki nie jest za późno.
            Odwrócił się i powoli, ze spuszczoną głową, z poczuciem porażki w sercu zaczął schodzić w dół. Jeszcze kilka razy zatrzymywał się i zastanawiał, czy słusznie postąpił, ale sił już brakowało. Nie odważył się podjąć wspinaczki na nowo. Powrócił w doliny, gdzie można chodzić prostymi, niewymagającymi trudu drogami. Nie ma, wprawdzie, na nich skarbów, ale nogi nie bolą tak bardzo i pot nie spływa z czoła. Tylko czasami spoglądał tęsknym wzrokiem na spowity mgłą wierzchołek Olimpu, gdzie bogowie zasiadają przy złotych stołach, raczą się ambrozją i nektarem oraz czerpią nieprzebrane bogactwa z rogu obfitości.

wtorek, 10 grudnia 2013

Mój nagrodzony esej

Poniżej zamieszczam esej, który otrzymał I nagrodę w konkursie tyflogalerii.



Gołębiem, paczką, mailem…


            „O, gdybym kiedy dożył tej pociechy, żeby te księgi zbłądziły pod strzechy” marzył niegdyś nasz narodowy wieszcz.. Zbłądziły. Strzechy, wprawdzie, w międzyczasie znikły i zostały zastąpione przez o wiele solidniejsze dachówki, ale dostęp do ksiąg stał się tak powszechny, że Mickiewiczowi nawet śnić się to nie mogło. Mało tego. Nie tylko stały się dostępne, ale spowszedniały ludowi do tego stopnia, że, jak podają oficjalne statystyki, ponad trzy piąte rodaków autora „Pana Tadeusza” nie sięga dziś w ogóle po żadną książkę ani nawet gazetę. To efekt przesytu. Dotyczy to, zresztą, nie tylko książek. Półki księgarń, sklepów muzyczny i wszelkiego rodzaju marketów zalegają dziś setki płyt z muzyką poważną i rozrywkową, filmami na DVD i grami komputerowymi, też będącymi jakąś odmianą kultury.
            Pamiętam czasy, kiedy do dyspozycji miało się dwa programy radia i jeden telewizji, a jeśli ktoś chciał posłuchać muzyki rozrywkowej na światowym poziomie, to musiał mieć odbiornik nastrojony na częstotliwości, na których nadawało Radio Luksemburg, co nie było wcale takie łatwe. Dziś mamy swobodny dostęp do dziesiątków kanałów radiowych i telewizyjnych krajowych i zagranicznych, aż czasem trudno się w nich połapać. Do tego dorzucić należy najmłodsze dziecko elektronicznej cywilizacji – Internet – niewyczerpaną kopalnię wszelkiego rodzaju treści, w tym również najszerzej rozumianej kultury. Można, zatem, zaryzykować twierdzenie, że kultura w obecnych czasach dociera do nas szeroką falą. Tak szeroką, że, w obawie przed zatopieniem, dystansujemy się do niej, obojętniejemy, nie wchłaniamy w siebie treści, które jej twórcy chcieliby nam przekazać.
            Zdaję sobie sprawę, że jest to obraz nieco uproszczony. Wciąż, bowiem, nie brakuje ludzi wrażliwych na sztukę, zarówno pisaną, śpiewaną, graną, czy tworzoną w jakikolwiek inny sposób i zapewne nigdy ich nie zabraknie. Jednak ogólna tendencja wydaje się właśnie taka jak przedstawiono powyżej.
            Czy można sobie wyobrazić jeszcze inne formy przekazu treści kulturalnych niż te, które znamy obecnie? Co jeszcze może się zmienić w tej dziedzinie, skoro mamy już wirtualne muzea i galerie, a muzyka, dzięki odtwarzaczom mp-3 może nam towarzyszyć nawet w drodze do pracy, czy w kolejce do kasy sklepowej? Spróbujmy trochę pofantazjować na ten temat. Zabawić się w futurologów i przewidzieć, co może nas czekać w przyszłości, jeśli chodzi o „dostarczanie” nam dóbr kultury.
            Wypada zacząć od postawienia sobie pytania, jakie są, pod tym względem, jeszcze niezaspokojone potrzeby. Czego jeszcze może oczekiwać współczesny, nasycony ponad wszelką miarę odbiorca kultury? Jeśli przyjmiemy za pewnik, a potwierdzają to bardzo liczne obserwacje, że człowiek jest istotą z natury leniwą, dążącą przede wszystkim do minimalizacji swojego wysiłku, to zauważymy od razu, że wszelkie smartfony, tablety, odtwarzacze mp-3 i inne urządzenia ułatwiające nam dziś dostęp do kultury wymagają jednak naciskania jakichś przycisków, podłączania słuchawek, jednym słowem: różnych czynności, które trzeba wykonać, żeby z nich skorzystać. Gdyby tak udało się wyeliminować te wszystkie, nawet najprostsze, czynności? Co byście państwo powiedzieli na urządzenie, które transmitowałoby nam muzykę, filmy i inne treści kulturalne bezpośrednio do mózgu z pominięciem zmysłów, a uruchamiane było i obsługiwane za pomocą myśli? Nie jest to, jak by się mogło wydawać, kompletne science fiction. Już dziś w superszybkich samolotach wojskowych istnieją urządzenia reagujące na impuls płynący z mózgu pilota. Wyciągnięcie ręki i naciśnięcie guzika na pulpicie trwałoby stanowczo za długo, gdy całe kilometry przemierza się w ciągu sekund. Przeniesienie tej technologii do cywila i sprawienie, żeby działała również w drugą stronę jest, zapewne, tylko kwestią czasu. Nie wiadomo jedynie, jak długiego.
            Zastosowanie takiej technologii nie tylko wyeliminowałoby konieczność wykonywania wszelkich czynności obsługi, wychodząc naprzeciw naturalnemu ludzkiemu lenistwu. Dzięki niej głusi mogliby słuchać muzyki, a niewidomi oglądać filmy bez audiodeskrypcji, jeśli tylko sam narząd zmysłu jest uszkodzony, a odpowiedni ośrodek w korze mózgowej pozostaje sprawny. Również osobom, które mają bezwładne ręce ułatwiłoby to znacznie dostęp do dóbr kultury. Wyobraźmy sobie taką sytuację: wsiadam do pociągu, sadowię się na swoim miejscu. Czeka mnie długa, wielogodzinna podróż. W kieszeni mam małe urządzenie, które nie musi mieć żadnego ekranu ani guzików. Myślę sobie, że chciałbym obejrzeć dobrą komedię, film akcji albo poważny dramat psychologiczny. Urządzenie w mojej kieszeni natychmiast przeszukuje zasoby sieci, znajduje coś dla mnie, ja wybieram jedną z kilku propozycji, przymykam oczy i w tym momencie w mojej głowie wyświetla się wybrany przeze mnie film. Nie ruszam przy tym w ogóle ręką. Czy to nie byłoby piękne?
            Na razie brzmi to jak zupełnie nierealistyczne bujanie w obłokach. Ale czy sto lat temu ktoś był w stanie wyobrazić sobie urządzenia, które dla nas są przedmiotami codziennego użytku? A przecież teraz czas płynie szybciej niż wtedy. Rzeczywistość wokół nas zmienia się w coraz krótszych odstępach czasu. Może, więc nawet my, a przynajmniej nasze dzieci dożyją chwili, kiedy, czytając niniejszy tekst, uśmiechną się z pobłażaniem i powiedzą: Jakie to naiwne! Przecież już dawno poszliśmy o wiele dalej, niż autor próbował sobie wyobrazić.

                                                                                  

piątek, 8 listopada 2013

Tym razem coś z jeszcze nieopublikowanych



Bestia


Nie był księciem. W bestię nie zamieniły go złe czary. Stawał się nią powoli, z dnia na dzień. Od chwili, gdy postawił pierwsze kroki i wypowiedział pierwsze słowa, wszystko wokół niego kształtowało jego późniejszą naturę. Od dzieciństwa naznaczony piętnem zbyteczności. Od młodych lat wtłoczony w tryby machiny mielącej równo i bezwzględnie. Nie dał się zmielić. Nie poddał się trybom machiny, wywoływał w niej zgrzyty i tarcia, więc wyrzucono go na zewnątrz. I tak, powoli stawał się bestią.
Tak go postrzegano i on tak siebie postrzegał. I chociaż wyglądało na to, że pogodził się z tą swoją rolą, on jednak cały czas, cierpliwie i wytrwale czekał na swoją Piękną. Tylko nie na tę baśniową, którą ojciec haniebnie sprzedał za cenę powrotu do domu, a ona zgodziła się być monetą w tej transakcji, bo nie wyobrażała sobie możliwości sprzeciwu. Nie zniósłby takiej ofiary i nie przyjąłby jej od nikogo. Czekał na taką Piękną, która na przekór całemu światu sama rzuci się w jego ramiona i porwie z przygnębiającego terytorium realizmu do radosnej krainy marzeń. Tam oboje nawzajem uczynią siebie książętami i będą żyli w wolności zdala od machin i ich trybów. Nieważne, czy długo, czy krótko. Może nawet bardzo krótko, ale w pełni i szczęśliwie.
Czekał długo i cierpliwie. Mijały lata. Przeminęła młodość. Przeminął wiek dojrzały i nadeszła starość. Piękna się nie pojawiła. Zły czar nie stracił swej mocy. Baśnie z kamiennych dżungli nie mają happy endów.