Olimp
Stanął u stóp stromej, wysokiej
góry. Spojrzał na jej wierzchołek spowity mgłą. Za moment miał rozpocząć swoją
wielką, życiową przygodę. Przybył tu specjalnie, aby wspiąć się na ten szczyt,
pokonując wszelkie trudy i przeciwności. Wiedział, że nie będzie łatwo. Jednak
był zdecydowany dotrzeć tam za wszelką cenę. Tam, na szczycie bogowie zaproszą
go na swoją ucztę. Poczęstują ambrozją i nektarem, a na pożegnanie obdarują
licznymi skarbami zaczerpniętymi z rogu obfitości. Wróci do swoich i będzie
wielki. Będą go podziwiać i zazdrościć mu sławy i bogactwa. Tylko najpierw
trzeba pokonać tę górę budzącą grozę swym ogromem i stromością zboczy.
Najważniejsze to zrobić pierwszy krok. Zaczerpnął głęboko powietrza w płuca i
ruszył przed siebie.
Szedł już tak dobrych parę godzin. Poczuł
zmęczenie. Zatrzymał się. Spojrzał w dół. Podnórze góry ciągle jeszcze tak
blisko. Tak niewielką część drogi ma dopiero za sobą. Popatrzył też w górę. Szczyt
jeszcze tak daleko. Cały czas niedostępny dla wzroku. Zasnuty mgłą. Ale to nic.
Trzeba iść dalej. Cel jest przecież taki wspaniały!
Po pokonaniu następnych kilkuset
metrów ogarnęły go wątpliwości: „może nektar i ambrozja nie są wcale takie
smaczne, jak się wszystkim wydaje?” „Może bogowie okażą się skąpi i nic nie
dadzą ze swego rogu obfitości?” „Może w ogóle ich tam nie ma? Dojdę na szczyt i
zastanę tylko nagie skały, po których hula wiatr?” Ale, jeśli jednak są i nie
są skąpi, to trzeba iść. Szkoda zmarnować takiej okazji, zwłaszcza, że już
włożyło się w nią tyle trudu.
Następna godzina marszu za nim. Nogi
bolą już niemiłosiernie, w gardle zasycha, pot ścieka strumieniami po twarzy, a
szczyt nadal taki odległy. Wątpliwości wracają, tylko teraz mają nieco inną
postać: „Po co mi, właściwie, ta ambrozja i nektar, i cały ten róg obfitości?
Czy nie było mi dobrze bez tego wszystkiego? Na co tyle trudu i poświęcenia?”
Jeszcze jedno spojrzenie w górę. Okryty mgłą wierzchołek wciąż nie odsłaniał
swojej tajemnicy. „Nie ma szans, żebym tam kiedykolwiek dotarł! Prędzej padnę
ze zmęczenia gdzieś w połowie drogi. Sępy rozdziobią moje ciało i tylko kości
pozostaną z moich marzeń. Trzeba wracać, póki nie jest za późno.
Odwrócił się i powoli, ze spuszczoną
głową, z poczuciem porażki w sercu zaczął schodzić w dół. Jeszcze kilka razy
zatrzymywał się i zastanawiał, czy słusznie postąpił, ale sił już brakowało.
Nie odważył się podjąć wspinaczki na nowo. Powrócił w doliny, gdzie można
chodzić prostymi, niewymagającymi trudu drogami. Nie ma, wprawdzie, na nich skarbów,
ale nogi nie bolą tak bardzo i pot nie spływa z czoła. Tylko czasami spoglądał
tęsknym wzrokiem na spowity mgłą wierzchołek Olimpu, gdzie bogowie zasiadają
przy złotych stołach, raczą się ambrozją i nektarem oraz czerpią nieprzebrane
bogactwa z rogu obfitości.