czwartek, 27 marca 2014

Jeszcze jeden utwór



Olimp



            Stanął u stóp stromej, wysokiej góry. Spojrzał na jej wierzchołek spowity mgłą. Za moment miał rozpocząć swoją wielką, życiową przygodę. Przybył tu specjalnie, aby wspiąć się na ten szczyt, pokonując wszelkie trudy i przeciwności. Wiedział, że nie będzie łatwo. Jednak był zdecydowany dotrzeć tam za wszelką cenę. Tam, na szczycie bogowie zaproszą go na swoją ucztę. Poczęstują ambrozją i nektarem, a na pożegnanie obdarują licznymi skarbami zaczerpniętymi z rogu obfitości. Wróci do swoich i będzie wielki. Będą go podziwiać i zazdrościć mu sławy i bogactwa. Tylko najpierw trzeba pokonać tę górę budzącą grozę swym ogromem i stromością zboczy. Najważniejsze to zrobić pierwszy krok. Zaczerpnął głęboko powietrza w płuca i ruszył przed siebie.
            Szedł już tak dobrych parę godzin. Poczuł zmęczenie. Zatrzymał się. Spojrzał w dół. Podnórze góry ciągle jeszcze tak blisko. Tak niewielką część drogi ma dopiero za sobą. Popatrzył też w górę. Szczyt jeszcze tak daleko. Cały czas niedostępny dla wzroku. Zasnuty mgłą. Ale to nic. Trzeba iść dalej. Cel jest przecież taki wspaniały!
            Po pokonaniu następnych kilkuset metrów ogarnęły go wątpliwości: „może nektar i ambrozja nie są wcale takie smaczne, jak się wszystkim wydaje?” „Może bogowie okażą się skąpi i nic nie dadzą ze swego rogu obfitości?” „Może w ogóle ich tam nie ma? Dojdę na szczyt i zastanę tylko nagie skały, po których hula wiatr?” Ale, jeśli jednak są i nie są skąpi, to trzeba iść. Szkoda zmarnować takiej okazji, zwłaszcza, że już włożyło się w nią tyle trudu.
            Następna godzina marszu za nim. Nogi bolą już niemiłosiernie, w gardle zasycha, pot ścieka strumieniami po twarzy, a szczyt nadal taki odległy. Wątpliwości wracają, tylko teraz mają nieco inną postać: „Po co mi, właściwie, ta ambrozja i nektar, i cały ten róg obfitości? Czy nie było mi dobrze bez tego wszystkiego? Na co tyle trudu i poświęcenia?” Jeszcze jedno spojrzenie w górę. Okryty mgłą wierzchołek wciąż nie odsłaniał swojej tajemnicy. „Nie ma szans, żebym tam kiedykolwiek dotarł! Prędzej padnę ze zmęczenia gdzieś w połowie drogi. Sępy rozdziobią moje ciało i tylko kości pozostaną z moich marzeń. Trzeba wracać, póki nie jest za późno.
            Odwrócił się i powoli, ze spuszczoną głową, z poczuciem porażki w sercu zaczął schodzić w dół. Jeszcze kilka razy zatrzymywał się i zastanawiał, czy słusznie postąpił, ale sił już brakowało. Nie odważył się podjąć wspinaczki na nowo. Powrócił w doliny, gdzie można chodzić prostymi, niewymagającymi trudu drogami. Nie ma, wprawdzie, na nich skarbów, ale nogi nie bolą tak bardzo i pot nie spływa z czoła. Tylko czasami spoglądał tęsknym wzrokiem na spowity mgłą wierzchołek Olimpu, gdzie bogowie zasiadają przy złotych stołach, raczą się ambrozją i nektarem oraz czerpią nieprzebrane bogactwa z rogu obfitości.